Cześć.
Co kryje się pod tym niesamowitym tytułem? Coś na kształt mojego erpegowego Hall of Shame. Chodzi o gry (albo o settingi), na które się napalałem, które bardzo mi się podobały, a którymi się albo nie pobawiłem, lub też pobawiłem mniej, niż były tego warte. Przyczyny były różne – czasami za światem stała zupełnie porąbana mechanika, albo też nie szło nikogo z mojej najbliższej ekipy przekonać, że o niczym innym nie mażą bardziej jak o graniu w konkretnych realiach. Albo też owszem, graliśmy, nawet dość sporo, ale nie na tyle dużo, bym mógł powiedzieć, że jest wystarczająco.
Wiecie, w swoim życiu kupiłem parę podręczników, które łapią sobie kurz na półce. Części nie żałuje przesadnie – ok., kupiłem, przeczytałem i od razu wiedziałem, że nie zostaną grami mojego życia. Nie żałuję wydanego na nie sianka, bo samo czytanie podręczników mnie bawi, zatem nie mogę powiedzieć, że zmarnowałem zasoby finansowe, które w nich ulokowałem.
Ale jest też kilka gier, które przeglądam sobie co jakiś czas i żałuję, że nie doznały z mojej strony dostatecznej atencji. Takie, które rozbudzają moją wyobraźnię, owocując pomysłami na kampanie, sesje, bohaterów, potwory, patenty, cuda na kiju – i tych właśnie żałuję. Zapewniam Was, że niemal każda z nich ma katalog na moim dysku pełen grafik z Deviantartu, amatorskich tekstów, własnych pozaczynanych przygód itd. I właśnie tym grom chciałbym niniejszy wpis poświęcić.
To jak? Jedziemy? Oto Top 10 gier, których nie zbombardowałem miłością, chociaż powinienem.