Szanowni!

Ekstra, prawda? Cóż w naszym hobby może być lepszego od częstego, regularnego grania?
Otóż coś może. To częste, regularne granie, podczas którego poznajesz nowe gry!
Tak się bowiem złożyło, że w moim życiu pojawił się nowy system, tym razem oglądany od przeciwnej strony barykady (tzn. jako gracz), ale, rzecz jasna, dokładnie przeze mnie przeczytany. System… no niebanalny. Pod wieloma względami wspaniały. Z pewnością warty tego, by się nad nim pochylić – ale i system trudny.
To Burning Wheel.
Miałem już dwa podejścia do Burning Empires – to gra oparta o ten sam rdzeń zasad, jednak osadzona w SF i wzbogacona o elementy dodatkowe. Odbiłem się od niej – wypalanie świata było ekstra, ale w praktyce wyłożyliśmy się na brak dogadanie na poziomie metagry – na ustalenie kto gada, jak wyglądają sceny, co może MG, a czego nie, skąd MG ma wiedzieć, co gracz chce zrobić w scenie budowania itd. – takie rzeczy. Szczęśliwie wyłożyliśmy się właśnie na elementach dodatkowych, których Burning Wheel nie zawiera. No i to jest inna ekipa. I ja też jestem o dekadę inny.
Bałem się trochę, ale, jak się okazało, niepotrzebnie.
Zanim przejdziemy dalej – grę znam jako gracz. Jasne, mam podstawkę, mam codex, przeczytałem je od dechy do dechy, ale nie prowadziłem (chociaż kusi skubanego) – a zatem to nie będzie tekst recenzjopodobny, to tylko garść uwag i impresji. Rzeczy, które są uderzające.