Cześć.
Koleś z kalmarem na twarzy robi karierę. Został panem naszych serc, umysłów i portfeli. Słusznie? Kurcze, ciężko powiedzieć wielkiemu Cthulhu, że nie – zresztą i tak akurat śpi, więc nie usłyszy. Ale widzicie – ostatnio siedziałem sobie nad jakimś scenariuszem (do Weird War) i stoczyłem naprawdę poważną wewnętrzną walkę, by nie skonstruować fabuły wokół jednego z Lovecraftowskich bazyli.
Walkę przegraną zresztą.

Wiecie – jak dla mnie stwory z cthulystycznej mitologii są takim RPGowym odpowiednikiem koloru czarnego w modzie, który, jak się mawia, pasuje prawie zawsze i prawie wszędzie (i wyszczupla na dodatek). Tak samo jest właśnie z mackostworami – naprawdę ciężko znaleźć grę (chociaż jest to możliwe), gdzie nie dałoby się choćby niektórych z nich z powodzeniem wprowadzić. Jedyną granicą jest gust grających – np. nie miałem nigdy potrzeby wprowadzania ich do Młothammera – bo po co, ale kilku z co bardziej porąbanych mogłoby spokojnie ujść za pomioty chaosu po przejściach.
I zacząłem wspominać sobie swoje dotychczasowe doświadczenia z wtrynianiem Mitu Lovcratiańskiego do RPG jak również ogólnie z ZC, samotnikiem z Providence i tak dalej.
Wpis ma charakter wspominkowy, więc jakiegoś mega mięcha tu nie oczekujcie. Jeśli jednak chcecie cofnąć się wspomnieniami do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych i z mackami spędzonych eonów minionych, to gorąco zapraszam.