Cześć.
Koleś z kalmarem na twarzy robi karierę. Został panem naszych serc, umysłów i portfeli. Słusznie? Kurcze, ciężko powiedzieć wielkiemu Cthulhu, że nie – zresztą i tak akurat śpi, więc nie usłyszy. Ale widzicie – ostatnio siedziałem sobie nad jakimś scenariuszem (do Weird War) i stoczyłem naprawdę poważną wewnętrzną walkę, by nie skonstruować fabuły wokół jednego z Lovecraftowskich bazyli.
Walkę przegraną zresztą.
Wiecie – jak dla mnie stwory z cthulystycznej mitologii są takim RPGowym odpowiednikiem koloru czarnego w modzie, który, jak się mawia, pasuje prawie zawsze i prawie wszędzie (i wyszczupla na dodatek). Tak samo jest właśnie z mackostworami – naprawdę ciężko znaleźć grę (chociaż jest to możliwe), gdzie nie dałoby się choćby niektórych z nich z powodzeniem wprowadzić. Jedyną granicą jest gust grających – np. nie miałem nigdy potrzeby wprowadzania ich do Młothammera – bo po co, ale kilku z co bardziej porąbanych mogłoby spokojnie ujść za pomioty chaosu po przejściach.
I zacząłem wspominać sobie swoje dotychczasowe doświadczenia z wtrynianiem Mitu Lovcratiańskiego do RPG jak również ogólnie z ZC, samotnikiem z Providence i tak dalej.
Wpis ma charakter wspominkowy, więc jakiegoś mega mięcha tu nie oczekujcie. Jeśli jednak chcecie cofnąć się wspomnieniami do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych i z mackami spędzonych eonów minionych, to gorąco zapraszam.
Podobnie zresztą jak niejeden z Was zetknąłem się z Cthulhu za sprawą Miłosza i jego stałego działu w Magii i Mieczu. Wtedy Magię czytało się od deski do deski – wszystko! Zagrywanie arkanów w Kulcie? Nie wiem co to, ale pamiętam! Opis bohaterów w Warzone? Jasne – chociaż nie widziałem tych figurek na oczy (dopiero w zeszłym roku kupiłem sobie Maxa Steinera na Allegro – tak z sentymentu właśnie) Jakaś rubryka z dziwną nazwą i porąbanymi ilustracjami? Dawaj! Tak właśnie trafiłem na Skrót do R’lyeh i tak poznałem ilustracje Huberta Czajkowskiego, które zresztą szybko polubiłem. Wychodzi zatem, że skusiła mnie nie tyle sama gra, co raczej otoczka wokół niej. Nie pierwszy i nie ostatni raz zresztą.
Zew Cthulhu był bodaj trzecim podręcznikiem w moim dorobku. Szybko też, wraz ze stałą ekipą, zaczęliśmy grać. Co ciekawe – w takie uczciwe, kanoniczne, twarde Cthulhu to pograliśmy stosunkowo niewiele. Co rozumiem przez „kanon”? Pewnie to samo co Wy – osadzone w dwudziestoleciu międzywojennym historie o antykwariuszach, którzy są bici na każdym kroku. My trochę tak pograliśmy, ale ja niezbyt pewnie czuje się w historiach z tamtych lat. Jakoś wkrótce potem przeczytałem dostępną prozę Lovecrafta i dalej mi to specjalnie nie pomogło. Tzn. niektóre opowiadania były super fajne, ale niezbyt RPGowe.
Aż nadszedł rok 1998. Pamiętny rok!
To była giera. Teraz to wszystko tridi - sridi. |
W roku tym wydarzyło się coś bardzo ważnego dla mojego RPG – m.in. ukazała się gra Commandos:
Behind the enemy lines. Grając w nią zrozumiałem, że to jest właśnie to, co chciałbym w RPG robić najbardziej! Szybko zasiadłem do poszukiwań właściwego systemu – a wtedy było to proste (miałem podówczas do wyboru Warhammera, Merpa i Cthulhu) i wybór padł na ZC – w którym można było wziąć się za realia drugowojenne praktycznie z marszu. I chociaż wyboru dokonaliśmy tylko i wyłącznie przez wzgląd na zasady, to i tak początkowo dość długo dodawaliśmy wątek nadprzyrodzony z macką tu i tam – parafrazując klasyka „Wymyśliłem Achtung! Chulhu oraz The Darkest Hour nie wiedząc o tym!”, ale podczas jednej z kolejnych sesji, pry próbie wprowadzenia kolejnego pętanego, bluźnierczego koszmaru spoza czasu jeden z moich graczy (chyba Gutold, ale może Mac) powiedział „Aż do tej chwili była to naprawdę fajna sesja wojenna. Cthulhu niech sp****, bo psuje klimat”. Od tego czasu mity… no były, ale tylko jako kwiatek przy butonierce. Np. w Stettinie (w życiu nie zagrałem lepszej sesji) szukaliśmy fragmentu jakiejś płaskorzeźby. I tyle – ona miała coś wspólnego z mitami i była komuś tam potrzebna, ale to było poza kadrem. Dla nas była kawałkiem kamulca z dziwnymi inskrypcjami. Czyli takie Cthulhu bez Cthulhu.
Mac miał nietypowe źródła inspiracji. |
Potem zaś rzuciłem się w wir kolejnych gier które wychodziły. Wszak od 1999 zaczynał się u mnie okres Earthdawna, potem przyszły Deadlandy, krótki lecz intensywny romans z oWODem i tak dalej. Co jakiś czas jednakże wracaliśmy do mechaniki ZC – jak choćby gdy Maca urzekł taki stary film z Karolem Strasburgerem (Agent nr 1) i pograliśmy w okupowanej Grecji. Ale takich sesji było więcej, nie tylko drugowojennych.
Z czasem zacząłem cenić też mitologię Cthulhu. Chociaż dalej tak średnio przepadałem za latami dwudziestymi, to jednak mackostwory w innych realiach radziły sobie świetnie i nieraz przemycałem któregoś tu i tam.
W takim np. Earthdawnie Wielcy Przedwieczni i ich przymackasy (to Cthulystyczny odpowiednik przydupasa) doskonale sprawdzali się jako horrory. Pozwoliłem sobie zresztą obsadzić kiedyś w tej roli Latającego Polipa i było fajnie. Kiedyś grałem też sesję, gdzie na szczycie zigguratu siedział sobie Cyaegha – oczywiście nie z nazwiska, ale jak tam rozpoznaje oko otoczone mackami gdy je widzę (a że akurat grałem łucznikiem… sami rozumiecie). Ogólnie układ jest dwustronny, bo niektóre z horrorów mogłyby same z siebie trafić do podręcznika ZC i nikt by nie poznał, że to goście z innej gry (Pasożyt Umysłu, czy Puchlak, czy Verjigrom).
W takim Hell on Earth nie było potrzeby tego robić, bo autorzy sami z siebie umieścili Istoty z Głębin w bestiariuszu. Natomiast Dziwny Zachód też dobrowolnie skrzyżował się z Mi-Go.
W L5K zrobiłem kiedyś scenariusz o Królu w Żółci, który okazał się paskudnym Oni – był tam i żółty znak i poezja od której odbijało, no i sam król na końcu.
Z ostatnich, w miarę świeżych spraw to poprowadziłem kampanię o legionistach Rzymu, gdzie za wszystkim stały okrutne i złośliwe Insekty z Shaggai, a potem kampanię Beasts and Barbarians, gdzie głównym złym był sam Nyarlathotep, a zła królowa była też jego kapłanką (naprawdę, bez złej kapłanki – królowej czułbym, że sprawiam zawód klasykom gatunku).
Te stwory są fajne, bo są obce, niezrozumiałe i niespecjalnie wyeksploatowane w innych gałęziach fantastyki. Anioły i demony, minotaury, trolle, żywe trupy – to są rzeczy dość mocno ograne. Czasami kusi, żeby dać coś innego.
Ale – te istoty muszą pozostać obce. Mam taki podręcznik na półce – zwie się on Księgą Strażnika. Jest tam np. dokładniejszy opis przeklętych ksiąg – fajnie. Opis tych wszystkich mitycznych miejsc (Hyperborea, Lemuria, Mu, Leng itd.) – też super. Jest i opis kultur przeróżnych stworów. I to akurat błąd. Chciałbyś wiedzieć, że Istoty z Głębin to tak naprawdę banda smętnych i prymitywnych nieudaczników? A cały ich ten tajemniczy pociąg do płodzenia hybryd z ludźmi wynika z tego, że ich własne samice nie są zainteresowane „tymi sprawami”? No aż żal mi się ich zrobiło. Jak ktoś taki może straszyć?
Co jakiś czas też spotykam się z różnymi rzeczami z Cthulhu związanymi – jak choćby Achtung! Cthulhu ostatnio.Wcześniej miałem etap jarania się Wydziałem X i Deltą Green. Oczarowała mnie również seria podręczników do ZC wydanych przez Cubicle 7 (ogólnie strasznie fajny wydawca) – szczególnie podoba mi się cykl Cthulhu:Britannica (Brittannica właściwa i Avalon świetne, Szkocja podeszła mi mniej, ale też bardzo solidna). Czy jak Realms of Cthulhu wcześniej. Czy jak niektóre rzeczy z serii Age of Cthulhu.
Kurcze, może ja jednak lubię kanon?
Cthulhu pasuje zawsze i wszędzie. Popatrzcie nawet po rzeczach wydanych drukiem – Rzym, Średniowiecze, Epoka Wiktoriańska, IWŚ, Dwudziestolecie, IIWŚ, Lata 80-te, Lata 90-te, cyberpunk i kosmos… pełen przekrój.
W Azji na ten przykład robią crossovery Cthulhu z co drugim hentajem i jakoś najwyraźniej nikomu to nie przeszkadza. Zresztą Japonia słynie z takich niebanalnych kreskówek i wręcz zdaje się nimi szczycić.
W Azji na ten przykład robią crossovery Cthulhu z co drugim hentajem i jakoś najwyraźniej nikomu to nie przeszkadza. Zresztą Japonia słynie z takich niebanalnych kreskówek i wręcz zdaje się nimi szczycić.
A może mity Cthulhu gdzieś nie pasują?
To zależy – są światy, gdzie nieco mitów możnaby przemycić, ale zrobić to tak, żeby było fajnie, to byłoby już sztuką. Weźmy takie Śródziemie – niby się da coś zakombinować, ale po prostu nie ma po co tego robić. Te gry są o czym innym i tyle.
Albo też Dzikie Pola – niby coś tam przemycić można (np. jakieś zakazane księgi, czy coś), ale też pozostaje pytanie – czy będzie to fajne. Oczywiście jeśli gramy z mistyką, czartami i tym podobnymi, to przecież mamy Czarnego Człowieka, któremu wiedźmy poświęcają swoje sabaty, a on jest niby wcieleniem Nyarlathotepa, ale też pozostaje poczucie bezsensu – bo czarty opisane w DP lepiej pasują to szlacheckiej konwencji.
Albo Star Warsy – po raz kolejny, niby można, ale to nie będzie fajne. I tyle. Tzn. może ktoś by umiał, ale ja nie. Bo ja widzę tylko możliwość wprowadzenia niektórych potworów jako zwykłych Bazyli, odarcie ich z mitu i zrobienie z nich wielkiej, kosmicznej kałamarnicy. A to mnie nie pociąga.
Doprawdy, gdy to sobie przemyślałem, to zaskoczony aż jestem tym, jak duży wpływ na mnie i moje RPG miał Zew Cthulhu. Tym większe zdziwienie, że (jak zresztą już wspomniałem) sesje prawdziwego, kanonicznego ZC w których brałem udział możnaby policzyć na palcach. Zabawne – przez lata mocno wpływała na mnie mechanika (ogólnie BRP może się podobać), potem przez jeszcze dłuższe wpływa na mnie mit lovecrafiański. Oddziałują ma mnie poszczególne elementy. Ale nie całość. Ot zagadka.
Chociaż jest i łyżka dziegciu w tej beczce miodu i macek - to Krainy Snów. Je się albo kocha, albo nie. Mi akurat w udziale przypadło to drugie. Sam nie wiem czemu.
A jak u Was? Robicie Cthulhu poza Cthulhu? Ta mitologia Was rusza? Czy też może jesteście na nią zupełnie odporni?
PS. A za tydzień przedstawię coś bardziej „mięsnego” – opiszę moich dziesięć ulubionych istot mitów i napiszę dlaczego są fajne i przydatne MG (bo wiele istot przydatnych nie jest – przykro mi).
Dla mnie światy cyberowe też nigdy nie komponowały się z Mitami. "Te gry są o czym innym i tyle". Cyberpunk skupia się na tym, jaki kolejny fakap może wyjść z połączenia nowoczesnej technologii i ludzkiej chciwości. Wkładanie do tego Mitów odwraca uwagę od cyberpunka w cyberpunku.
OdpowiedzUsuńMasz dużo racji. Gdybym ustawił się z MG na takiego klasycznego do bólu cybera (jak np. Trylogia Ciągu Gibsona) i MG wyskoczyłby mi z mackostworami, to czułbym się nieswojo.
UsuńChociaż z drugiej strony - teraz już wiemy, że ludzkość z wszczepami pójdzie w biologię a nie w chrom, więc możnaby pokombinować w tą stronę - np. w Shadowrunie Istoty z Głębin jako źródło niespotykanych komórek, czy takie tam. Ale zgodzę się z tobą, że hard cyber z mitami nie lubią się zanadto.
IMO CP i ZC bardzo mocno pasują. Odczłowieczenie ludzkości poprzez technologię przypomina mi majaki Whateleya o czasach, gdy "przedwieczni nauczą ludzkość jak krzyczeć, bawić się i zabijać, być poza dobrem i złem" i temu podobne bzdury. Miks CP2020 i Zewu był jedną z niewielu rzeczy, które się MiMowi kapitalnie udały.
UsuńNie no, jasne - to może być fajne, jednak no nie będzie to już taki czysty cyber, który zakłada, że nie ma bogów ani starszych istot, są tylko ludzie i to oni odpowiadają za taki stan rzeczy. Estetyka cybera z ZC ożenić się da. Tematyka już tak trochę mniej IMO.
UsuńMam dość podobne odczucia - ZC był pierwszym erpegiem jakiego kupiłem w życiu, ale rozegrałem może z 10 'klasycznych' sesji. Nikomu z mojej ówczesnej grupy nie leżały antykwaryczne klimaty i trudno było o pomysły na scenariusze. Za to jako inspiracja do wykorzystania przy innych okazjach - zawsze i wszędzie.
OdpowiedzUsuńA bo my często się zgadzamy, jak widzę :)
Usuńhttp://vimeo.com/101417292
OdpowiedzUsuńZarąbista rzecz. Cthulhu pełną gębą.
UsuńHa! Zew to jedyny system (no może oprócz L5K), w który więcej grałem, niż prowadziłem. W moim przypadku było to jednak klasyczne Cthulhu - opowieści będące połączeniem śledztwa i horroru w latach dwudziestych.
OdpowiedzUsuńW latach 90-tych ZC z perspektywy gracza wyglądał trochę inaczej; Mistrz Gry chomikował podręcznik, do bestiariusza nie było dostępu. Prowadzącemu łatwiej było straszyć, wykorzystując ignorancję drużyny. Wychodziło całkiem nieźle, aczkolwiek - spójrzmy prawdzie w oczy - pierwsze sesje, na samym początku liceum, były dość żałosne.
Dlatego dla mnie Zew Cthulhu był przede wszystkim "kryminałem z mrocznym nastrojem". Lektura Lovecrafta tylko ten efekt pogłębiła. Gdy później przeczytałem cały podręcznik, potworki z bestiariusza wydały mi się dość banalne - nie miały one wiele wspólnego z tym co zapamiętałem z sesji. Z tego chyba powodu jestem ortodoksem - nie widzę Cthulhu w innych realiach, niż te oryginalne.
Kraina Snów mi akurat przypadła do gustu, chyba ze względu na znajomość Lovecrafta. Ale rzeczywiście wymaga ona trochę innych scenariuszy.
A mechanika? Daje radę, ale moim zdaniem najlepiej sprawdza się w przygodach śledczych. Nawalanki na froncie bym na niej nie poprowadził.