piątek, 27 września 2013

Drugi sześciopak!

Cześć.

Jestem Wam winny jedną odpowiedź - jakoś tak ten wczorajszy sześciopkak okazał się pięciopakiem. Dlatego dzisiejszy sześciopak będzie siedmiopakiem i równowaga w przyrodzie zostanie zachowana (i druidzi nie będą musieli interweniować, oni są drażliwi na punkcie tej równowagi)

6. Ulubione bóstwo.

Przed Wewnętrznym Wrogiem był to Solokan.
W Wewnętrznym Wrogu okazało się, że wiedźmołapów przejął Sigmar, no i pojawił się kapitalny konflikt na linii Sigmar – Ulryk. To było coś, niejeden scenariusz na tym oparłem – i to strasznie wywindowało Sigiego w moich oczach. A po intrze do gry Mark of Chaos akcje Sigmara jeszcze podskoczyły (zresztą intro było najmocniejszym elementem tej gry, jak się potem okazało) i zaczęła się era łysych kolesi w power armorach. Ogólnie religia w RPG jest dla mnie fajna, jeśli nakręca konflikty, ma swoich fanatyków i jest bardzo niejednoznaczna. Wypisz – wymaluj kult Sigmara – ma konflikty, fanatoli i jest niejednoznaczny (bo z jednej strony opoka ludzkości, a z drugiej palenie niewinnych na stosie).


7.  Ulubiona edycja.

Jeśli mechanicznie to II ed.
Jedynkę uwielbiałem, ale teraz dostawałbym przy niej szału.
II ed. nie jest idealna, ale wkurza mnie mniej. W zasadzie mógłbym na niej do teraz grać.
III ed. to ja nawet na oczy nie widziałem, ale grałem w Dooma. A Doom to prawie Descent, a Descent to ponoć to samo, co III ed. Dobra, żartuję – nie grałem w IIIed. bo jestem tak ubogi, że Peja mógłby mnie reprezentować. Za pięć stów (podstawka + 2-3 dodatki) to ja wolę kupić szczepionkę dla syna.
Savage Warhammer – o tak skarbie. Jak na razie najlepsza dla mnie do gry w młotka. Może dlatego, że robiłem ją właśnie pod swój styl i obejmuje wszystko to, co ja sam uważałem za ważne. Ale nieoficjalna, sami rozumiecie.

Fluffowo? Trudno powiedzieć. Zarówno pierwsza jaki druga edycja to mają swoje mocne strony. Oczywiście – II ed., to paskudna kopia szóstej albo siódmej edycji WFB. Każdy antyfan to wie.
Ale dla odmiany I ed., to kopia trzeciej edycji tego samego systemu bitewnego. Ogólnie o battlowej spuściźnie Pierdycji mógłbym sporo napisać. Widać to na każdym kroku.

8. Ulubiony Dodatek.

Śmierć na Rzece Reik. Straciłem już rachubę ile razy prowadziłem ten scenariusz.
Lubię w nim wszystko – podróżowanie łodzią, życie na rzece, dużą swobodę, lochy, NPCów, nastrój „Niecki Diabła”, Barrakula, przygody w Wittgendorfie oraz na zamku Wittgenstein poboczne wątki, spotkania losowe. Dla mnie to scenariusz idealny aż do dziś. Ma w sobie więcej klawości niż jakikolwiek inny scenariusz do jakiejkolwiek gry.

Najlepsze jest to, że nigdy mnie nie zawiódł. Z jednej strony - pełna swoboda, z drugiej - bohaterowie i tak gnają pozostawionym śladem. żednego railroadingu, spychania na właściwy tor ani tym podobnych. A nawet jeśli trochę czasu zmitrężą na bawieniu się w kupców (lub piratów), to i tak wszyscy się fajnie bawią.

Zabawna rzecz – to też jest pierwszy dodatek do RPG jaki kiedykolwiek kupiłem. Miało się szczęśliwą rękę.

9. Ulubiona postać którą grałem.

W zasadzie nie nagrałem się w Warhammera. Szybko zostałem etatowym MG, chociaż były długie kampanie, podczas których prowadziłem na zmianę z Macem.
Najbardziej lubiłem Aleksieja – moje alter ego w świecie WFRP. Koleżka pochodził z Kisleva, był w moim wieku (starzał się wraz ze mną), wyglądał ja i miał charakter zbliżony do mojego (oraz zupełnie słabe statsy). Zaczynał jako podrzędny cwaniaczek, by po jakimś czasie zostać porządnym cwaniakiem (szarlatanem), a na końcu szpiegiem.
W sumie potem poprowadziłem kilka postaci z którymi bardzo się zżyłem, ale z żadną aż tak.

10. Ulubiona postać, którą nie grałem.

Skoro nie grałem, to skąd mam wiedzieć że była ulubiona?

Okej, zawsze chciałem zagrać łowcą czarownic z jego obłędną otoczką i równie obłędnymi rozwinięciami.
Miałbym znoszony płaszcz, wiedźmołapski kapelusz, płytowy napierśnik i parę pistoletów pojedynkowych. Miałbym złe spojrzenie, twarz bandyty i szorstki sposób bycia maskujące moją krystaliczną duszę.
I trzy ataki. Dobrze mieć trzy ataki.

Często wprowadzałem wiedźmołapów jako Bohaterów Niezależnych, bo dla mnie to bardzo ważny element Starego Świata. I zawsze kusiło mnie, żeby takim własnie łowcą zagrać. Nawet próbowałem doń dobrnąć (w II ed), ale dotarłem tylko do łowcy wampirów i kampania mi się skończyła.

11. Najdziwniejsza sytuacja, która przydarzyła mi się podczas sesji.

Miałem wtedy 15 lat. Prowadziłem Śmierć na Rzece Reik (cóż za zaskoczenie). W drużynie byli Mac (jako Rodgier Lafayette) i Gutold (jako Conrad von Haubitz).
Rodgier właśnie wbił rycerza zakonnego. Był praworządny i honorowy. I (a jakże) całym sercem oddany idei walki ze złem.
Conrad był nekromantą 3 poziomu. Sami rozumiecie.
Podróżowali razem łodzią… Rodgier miał kabinę na dziobie, Conrad na rufie. Między graczami panował niepisany układ, że Rodgier na rufę po prostu nie chodzi. Nie czuje podejrzanych zapachów. Nie słyszy odgłosów, nie zauważa, że na rufie kręcą się zombie. A Conrad się charakteryzuje (czyt. maluje) co rano, żeby jakoś wyglądać.
W miastach w których bywają dochodzi do dziwnych zdarzeń – umarli wstają z grobów, mleko kwaśnieje itd. Rodgier na wszelki wypadek nie bywa tam, gdzie mógłby o tym usłyszeć.
W zasadzie teraz mógłbym rozwinąć taką historię – idealistyczny Rodgier i cwany Conrad, chcący położyć łapy na spaczeniu i notatkach von Wittgensteinów. I na końcu konfrontacja podczas której templariusz odkrywa, że był marionetką jeno.
Ale wtedy chodziło tylko o to, żeby każdy miał takie rozwinięcia i czary jakie chce mieć i żeby przez to nie rozwalać drużyny. W sumie ma to jakiś sens nawet po latach.

12. Ulubiona przygoda, którą prowadziłem.

Śmierć na Rzece Reik.
A z własnych?
Ciężko mówić o pojedynczych scenariuszach. Powiem o kampanii.
Jakoś na przełomie 2006 i 2007 prowadziłem wraz z Macem kampanię o  Łowcach Czarownic. Był jeden główny wiedźmołap (Lothar Kirstmann - NPC) i jego świta – giermek z aspiracjami (Mac), zaszantażowany uczeń czarodzieja (Aghad), służący mamonie tileański kusznik (Gutold) i  krawiec-ochotnik ze zrujnowanego Wolfburga (ja).
Podróżowaliśmy od miasta do miasta, rozwiązywaliśmy zagadki, tropiliśmy kulty, biliśmy nekromantę, broniliśmy się przed oskarżeniami, sami oskarżaliśmy, biliśmy zwierzoludzi, przewodziliśmy motłochom,  unikaliśmy intryg, biliśmy gobasy, ustawialiśmy procesy, podejmowaliśmy trudne decyzje i biliśmy olbrzymiego pająka. Dużo myślenia, dużo kombinowania, dużo sytuacji społecznych i niejedna bitka. To był miks idealny.
Zwykle było tak, że jeden ze scenariuszy prowadził Mac, drugi ja. Wtedy postać aktualnie prowadzącego przechodziła w tryb zombiaka i stawała się  bohaterem drugoplanowym. Jestem zadowolony, bo udało się nam utrzymać całkiem wysoki poziom poszczególnych scenariuszy i cała ekipa była ukontentowana sesjami. Czyli dobrze. 

Tylko trzeba było tak konstruować scenariusze, żeby Lothar nie szedł za bardzo w kadr. Zwykle akurat nie było go na miejscu, miał dojechać kilka dni po nas, albo też zostawiał nam wolną rękę. W przeciwnym razie drużyna musiałaby pozostać w jego cieniu, a przecież nie dla NPCów pisze się scenariusze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz